wtorek, 21 listopada 2017

Nie taka krótka historia mojej nieobecności...

Wieki mnie nie było, ale mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze zagląda... Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć moją historię. Będzie to opowieść nie tylko o moich początkach jako szydełkomaniaczka i blogerka, ale i początkach choroby, która zabrała mi całą energię... Po raz kolejny stawiam jej czoła i wracam na rękodzielnicze tory, bo w życiu trzeba robić to, co się lubi! Dlatego ja zaczynam na nowo odkrywać uroki szydełkowania, fotografii i wędrówek po górach, które piękne są zawsze, ale dla mnie jesienią chyba najpiękniejsze.

Jesienne kolory u podnóża Chojnika (przy źródełku Kunegundy), październik 2017

Kiedy urodziłam pierwsze dziecko wiedziałam, że zostanę w domu do czasu, aż nieco podrośnie - nie miałam po prostu z kim zostawić córki, a pójście do pracy i wydanie całego wynagrodzenia na nianię mijało się z celem. Dzięki temu mogłam być przy pierwszym kroczku, pierwszych słowach, czy też innych osiągnięciach. Również byłam całymi dniami przy ząbkowaniu, zmęczeniu czy płaczu. Niestety w wyniku komplikacji przy porodzie i "leków" jakie podawano mi bez mojej wiedzy i zgody (to temat na całkiem osobny wpis...) pierwsze miesiące nie minęły nam spokojnie, jak to zazwyczaj z niemowlakami bywa. 

Moją odskocznią stało się szydełkowanie, więc zarywałam noce (bo doba nie jest przecież z gumy) i tak mijał nam dzień za dniem. Miałam jeszcze w sobie sporo energii (która nakumulowala się po miesiącach leżenia w łóżku z powodu zagrożonej ciąży), więc skończyłam studia podyplomowe, kurs zawodowy, w międzyczasie powstał ten blog :) ale potem już nawet i ta energia mi się skończyła... Myślałam, że zamieniłam się w kurę domową, że porzuciłam już wszystkie ambicje... 

Postanowiłam się "wziąć w garść" jak to wszyscy mi radzili dookoła, żeby nie użalać się nad sobą. Udało mi się złapać na 4-miesięczne zlecenie, które realizowałam popołudniami, gdy mąż już wracał z pracy. Poleciało kilka kilogramów, wróciła energia, więc zaczęłam szukać już normalnej pracy. Szukałam cały tydzień, a potem... zrobiłam test ciążowy i tak plany o powrocie do pracy znów się odwlekły na kilka lat ;) Pewnie myślicie, że nie byłam z tego powodu szczęśliwa... Oj nie, szczęśliwa byłam ogromnie :) To co, że mieszkanie małe, że miałam wracać do pracy i podreperować domowy budżet, nasza rodzina miała się powiększyć o jeszcze jedną osóbkę do kochania :) Wiedziałam, że nie będzie lekko, ale damy sobie radę. 

Dopiero druga ciąża, a właściwie czas po porodzie, kiedy ze wszystkich sił starałam się zrzucić nadprogramowe kilogramy, dały mi podpowiedź, że problem z brakiem energii tkwi w czym innym. Poskładałam wszystkie elementy w całość, zrobiłam badania i potem wizyta u lekarza była już tylko formalnością i potwierdzeniem diagnozy. Okazało się, że tak jak nieszczęścia, to również choroby lubią chodzić parami, a w moim przypadku to nawet stadami. Kamyczek po kamyczku, objaw po objawie wyjaśniły się wszystkie moje dolegliwości, które dla ludzi postronnych mogły wydawać się zaniedbaniem czy lenistwem z dodatkiem depresji. A to nic innego jak choroby autoimmunologiczne, które tak w skrócie "rozwaliły" system: od wyglądu skóry, szybkiego tycia, stany depresyjne aż po gospodarkę hormonalną. Od 2014 roku żyję więc ze świadomością, że kłody pod nogi rzuca mi niedoczynność tarczycy z hashimoto, PCOS, insulinooporność oraz odezwała się ze wzmożoną siłą łuszczyca, więc to wina jakiegoś mojego wypaLENIA. A jak wróg jest znany, to łatwiej z nim walczyć, prawda?

Udało mi się stanąć w szranki ze sobą samą (no bo to mój organizm sam się wyniszcza) wyposażona w arsenał leków i bogatsza o wiedze z zakresu diety. kilogramy leciały, obwody spadały, energia i wydolność rosła. Syn poszedł do przedszkola, a ja rozpoczęłam znów szukać pracy, zapisałam się kurs na prawo jazdy (jaka ja głupia byłam, że tyle z tym zwlekałam...). Zdałam prawo jazdy, znalazłam pracę i rzuciłam się w wir obowiązków zawodowo-domowych. Czasu na szydełkowanie coraz mniej, aż późną jesienią zrobiłam ogromny przesiew we włóczkach, wszystko popakowałam, posegregowałam i czekają na lepszy czas - kiedyś tam...
Zaczęła się codzienna gonitwa praca-zakupy-dzieci-pranie-sprzątanie-gotowanie. Zmiana pracy na pełen etat i na "ciepłą posadkę"... Dieta zaczęła kuleć, doszedł stres, pospiech i... wróciłam niestety do punktu wyjścia sprzed rozpoczęcia leczenia, a kto wie, czy nie jest nawet gorzej.

Chyba potrzebowałam właśnie takiego mocnego uderzenia. Zatrzymania się w biegu i zastanowienia po raz kolejny nad tym, co w życiu najważniejsze.

Rzuciłam "ciepłą posadkę", która wykańczała mnie psychicznie i nie dawała żadnej frajdy, a jednocześnie dostałam nową pracę. Spokojną, mega satysfakcjonującą, w totalnie innej branży. Ale robię coś co kocham, nie zżera mnie stres i co najważniejsze - skończyła się wielka gonitwa. Pracuję już ponad dwa miesiące, wróciła energia, kilogramy lecą i mimo jesieni, deszczu oraz chłodu, nie dopada mnie jesienna chandra. A co najważniejsze - pomalutku wyciągam swój przydasiowy arsenał, bo wygląda na to, że nareszcie po wielu miesiącach znajdę w końcu czas, by wrócić do rękodzieła.

Dlatego apeluję do Was - jeśli opadacie z sił, a nie ma ku temu powodów, czujecie, że jest coś nie tak - zróbcie wyniki, idźcie do lekarza (najlepiej przewertujcie opinie bo są lekarze i LEKARZE). Nie dajcie się zbyć, że wymyślacie i jesteście hipochondrykami. Choroby tarczycy są podstępne, większość wyników może mieścić się w normach laboratoryjnych, a jednocześnie praca tarczycy może szwankować. Szkoda życia, żeby je przespać czy przeleżeć pod kocem. Mamy je tylko jedno!

4 komentarze :

  1. Bardzo fajny post. Pewnie komuś się przyda. Życze zdrowia i optymizmu na każdy dzień :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Mimo wszystko staram się iść z uśmiechem przez życie i staram się być optymistką. Bo tak naprawdę co nam da zadręczanie i smucenie się? Nic! A można w takim stanie trwać przez wiele lat. O wiele lat za późno, żeby naprawdę cieszyć się życiem!

      Usuń
  2. Jak ja Cię rozumiem Martusiu. Ja też niestety muszę zmierzyć się z problemem insulinooporności i kilogramami, które nie brały się z lenistwa czy nadmiernego jedzenia. Jesteśmy silne babki. Damy radę. Pozdrawiam:):):)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że damy! Kobiety, mimo swych słabości, to najsilniejsze istoty na świecie :)

      Usuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Wszystkie prace i zdjęcia zamieszczone w tym blogu są wyłączną własnością autorki (jesli jest inaczej, zawsze wyraźnie jest to zaznaczone).
Kopiowanie, wykorzystywanie, rozpowszechnianie, przetwarzanie w jakikolwiek inny sposób zdjęć oraz wzorów prac bez zgody autorki jest zabronione.
Wszelkie prawa zastrzeżone
.