Wieki mnie nie było, ale mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze zagląda... Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć moją historię. Będzie to opowieść nie tylko o moich początkach jako szydełkomaniaczka i blogerka, ale i początkach choroby, która zabrała mi całą energię... Po raz kolejny stawiam jej czoła i wracam na rękodzielnicze tory, bo w życiu trzeba robić to, co się lubi! Dlatego ja zaczynam na nowo odkrywać uroki szydełkowania, fotografii i wędrówek po górach, które piękne są zawsze, ale dla mnie jesienią chyba najpiękniejsze.
Kiedy urodziłam pierwsze dziecko wiedziałam, że zostanę w domu do czasu, aż nieco podrośnie - nie miałam po prostu z kim zostawić córki, a pójście do pracy i wydanie całego wynagrodzenia na nianię mijało się z celem. Dzięki temu mogłam być przy pierwszym kroczku, pierwszych słowach, czy też innych osiągnięciach. Również byłam całymi dniami przy ząbkowaniu, zmęczeniu czy płaczu. Niestety w wyniku komplikacji przy porodzie i "leków" jakie podawano mi bez mojej wiedzy i zgody (to temat na całkiem osobny wpis...) pierwsze miesiące nie minęły nam spokojnie, jak to zazwyczaj z niemowlakami bywa.
![]() |
Jesienne kolory u podnóża Chojnika (przy źródełku Kunegundy), październik 2017 |
Kiedy urodziłam pierwsze dziecko wiedziałam, że zostanę w domu do czasu, aż nieco podrośnie - nie miałam po prostu z kim zostawić córki, a pójście do pracy i wydanie całego wynagrodzenia na nianię mijało się z celem. Dzięki temu mogłam być przy pierwszym kroczku, pierwszych słowach, czy też innych osiągnięciach. Również byłam całymi dniami przy ząbkowaniu, zmęczeniu czy płaczu. Niestety w wyniku komplikacji przy porodzie i "leków" jakie podawano mi bez mojej wiedzy i zgody (to temat na całkiem osobny wpis...) pierwsze miesiące nie minęły nam spokojnie, jak to zazwyczaj z niemowlakami bywa.
Moją odskocznią stało się szydełkowanie, więc zarywałam noce (bo doba nie jest przecież z gumy) i tak mijał nam dzień za dniem. Miałam jeszcze w sobie sporo energii (która nakumulowala
się po miesiącach leżenia w łóżku z powodu zagrożonej ciąży), więc
skończyłam studia podyplomowe, kurs zawodowy, w międzyczasie powstał ten
blog :) ale potem już nawet i ta energia mi się skończyła... Myślałam,
że zamieniłam się w kurę domową, że porzuciłam już wszystkie ambicje...
Postanowiłam się "wziąć w garść" jak to wszyscy mi radzili dookoła, żeby nie użalać się nad sobą. Udało mi się złapać na 4-miesięczne zlecenie, które realizowałam popołudniami, gdy mąż już wracał z pracy. Poleciało kilka kilogramów, wróciła energia, więc zaczęłam szukać już normalnej pracy. Szukałam cały tydzień, a potem... zrobiłam test ciążowy i tak plany o powrocie do pracy znów się odwlekły na kilka lat ;) Pewnie myślicie, że nie byłam z tego powodu szczęśliwa... Oj nie, szczęśliwa byłam ogromnie :) To co, że mieszkanie małe, że miałam wracać do pracy i podreperować domowy budżet, nasza rodzina miała się powiększyć o jeszcze jedną osóbkę do kochania :) Wiedziałam, że nie będzie lekko, ale damy sobie radę.
Dopiero druga ciąża, a właściwie czas po porodzie, kiedy ze wszystkich sił starałam
się zrzucić nadprogramowe kilogramy, dały mi podpowiedź, że problem z brakiem energii tkwi w
czym innym. Poskładałam wszystkie elementy w całość, zrobiłam badania i
potem wizyta u lekarza była już tylko formalnością i potwierdzeniem
diagnozy. Okazało się, że tak jak nieszczęścia, to również choroby lubią
chodzić parami, a w moim przypadku to nawet stadami. Kamyczek po
kamyczku, objaw po objawie wyjaśniły się wszystkie moje dolegliwości,
które dla ludzi postronnych mogły wydawać się zaniedbaniem czy lenistwem
z dodatkiem depresji. A to nic innego jak choroby autoimmunologiczne,
które tak w skrócie "rozwaliły" system: od wyglądu skóry, szybkiego
tycia, stany depresyjne aż po gospodarkę hormonalną. Od 2014 roku żyję więc ze świadomością, że kłody pod nogi rzuca mi niedoczynność tarczycy z hashimoto, PCOS, insulinooporność oraz odezwała się ze wzmożoną siłą łuszczyca, więc to wina jakiegoś mojego wypaLENIA. A jak wróg jest znany, to łatwiej z nim walczyć, prawda?
Udało mi się stanąć w szranki ze sobą samą (no bo to mój organizm sam się wyniszcza) wyposażona w arsenał leków i bogatsza o wiedze z zakresu diety. kilogramy leciały, obwody spadały, energia i wydolność rosła. Syn poszedł do przedszkola, a ja rozpoczęłam znów szukać pracy, zapisałam się kurs na prawo jazdy (jaka ja głupia byłam, że tyle z tym zwlekałam...). Zdałam prawo jazdy, znalazłam pracę i rzuciłam się w wir obowiązków zawodowo-domowych. Czasu na szydełkowanie coraz mniej, aż późną jesienią zrobiłam ogromny przesiew we włóczkach, wszystko popakowałam, posegregowałam i czekają na lepszy czas - kiedyś tam...
Zaczęła się codzienna gonitwa praca-zakupy-dzieci-pranie-sprzątanie-gotowanie. Zmiana pracy na pełen etat i na "ciepłą posadkę"... Dieta zaczęła kuleć, doszedł stres, pospiech i... wróciłam niestety do punktu wyjścia sprzed rozpoczęcia leczenia, a kto wie, czy nie jest nawet gorzej.
Chyba potrzebowałam właśnie takiego mocnego uderzenia. Zatrzymania się w biegu i zastanowienia po raz kolejny nad tym, co w życiu najważniejsze.
Rzuciłam "ciepłą posadkę", która wykańczała mnie psychicznie i nie dawała żadnej frajdy, a jednocześnie dostałam nową pracę. Spokojną, mega satysfakcjonującą, w totalnie innej branży. Ale robię coś co kocham, nie zżera mnie stres i co najważniejsze - skończyła się wielka gonitwa. Pracuję już ponad dwa miesiące, wróciła energia, kilogramy lecą i mimo jesieni, deszczu oraz chłodu, nie dopada mnie jesienna chandra. A co najważniejsze - pomalutku wyciągam swój przydasiowy arsenał, bo wygląda na to, że nareszcie po wielu miesiącach znajdę w końcu czas, by wrócić do rękodzieła.
Chyba potrzebowałam właśnie takiego mocnego uderzenia. Zatrzymania się w biegu i zastanowienia po raz kolejny nad tym, co w życiu najważniejsze.
Rzuciłam "ciepłą posadkę", która wykańczała mnie psychicznie i nie dawała żadnej frajdy, a jednocześnie dostałam nową pracę. Spokojną, mega satysfakcjonującą, w totalnie innej branży. Ale robię coś co kocham, nie zżera mnie stres i co najważniejsze - skończyła się wielka gonitwa. Pracuję już ponad dwa miesiące, wróciła energia, kilogramy lecą i mimo jesieni, deszczu oraz chłodu, nie dopada mnie jesienna chandra. A co najważniejsze - pomalutku wyciągam swój przydasiowy arsenał, bo wygląda na to, że nareszcie po wielu miesiącach znajdę w końcu czas, by wrócić do rękodzieła.
Dlatego apeluję do Was - jeśli opadacie z sił, a nie ma ku temu powodów, czujecie, że jest coś nie tak - zróbcie wyniki, idźcie do lekarza (najlepiej przewertujcie opinie bo są lekarze i LEKARZE). Nie dajcie się zbyć, że wymyślacie i jesteście hipochondrykami. Choroby tarczycy są podstępne, większość wyników może mieścić się w normach laboratoryjnych, a jednocześnie praca tarczycy może szwankować. Szkoda życia, żeby je przespać czy przeleżeć pod kocem. Mamy je tylko jedno!
Bardzo fajny post. Pewnie komuś się przyda. Życze zdrowia i optymizmu na każdy dzień :)))
OdpowiedzUsuńDziękuję! Mimo wszystko staram się iść z uśmiechem przez życie i staram się być optymistką. Bo tak naprawdę co nam da zadręczanie i smucenie się? Nic! A można w takim stanie trwać przez wiele lat. O wiele lat za późno, żeby naprawdę cieszyć się życiem!
UsuńJak ja Cię rozumiem Martusiu. Ja też niestety muszę zmierzyć się z problemem insulinooporności i kilogramami, które nie brały się z lenistwa czy nadmiernego jedzenia. Jesteśmy silne babki. Damy radę. Pozdrawiam:):):)
OdpowiedzUsuńPewnie, że damy! Kobiety, mimo swych słabości, to najsilniejsze istoty na świecie :)
Usuń